Dzisiaj zaszalałam. Kompletnie i beznadziejnie zakochałam się w starej, niemieckiej maszynie Pfaff.
Wypatrzona została u obwoźnego handlarza starociami z Europy Zachodniej. Podejrzewam, że pochodzi z pierwszej połowy ubiegłego wieku. Nie jest to urządzenie elektryczne, napęd jest na deptany pedał.
Całość jest bardzo sprytnie wymyślona. Gdy maszyna jest nie używana, chowa się ją do obudowy-szafki, która może stać w domu jako mebel.
Gdy mamy ochotę coś uszyć – otwieramy wieko, wyciągamy maszynę, a odchylanymi drzwiczkami szafki zapieramy blat, dzięki czemu uzyskujemy bardzo wygodny stolik.
Szafka i obudowa maszyny jest dość zniszczona, brudna, obdrapana, maszyna ma zerwany pas napędu, a przy okazjii ma tyle uroku w sobie, że nie mogłam się jej oprzeć.
Największym zaskoczeniem jest to, że cały mechanizm działa bez zarzutu, chodzi jak masełko, jest zadbany, nasmarowany, sprawny.
Pasują do niej 'nowoczesne’ półpłaskie igły. Wytargowałam cenę 60zł i nabyłam grata w uczuciu totalnego uniesienia 😉
W ciągu najbliższych dni będę ją czyścić i dopieszczać, postaram się jak najszybciej zreperować pasek napędu, którym jest gruby, skórzany rzemień.
A potem przeżycie ekstremalne – spróbuję coś uszyć bez użycia choćby odrobiny energii elektrycznej. Zawsze zastanawiałam się, jakie to uczycie, szyć na maszynie, napędzanej siłą ludzkich mięśni.
Już sam odgłos jaki wydaje przy ręcznym obracaniu koła jest tak uroczy, że myśli same biegną kilkadziesiąt lat wstecz. Próbuję wyobrazić sobie jak wyglądała jej poprzednia właścicielka i co szyła.
Ktoś zaraz gorzko zażartuje, że reperowała wojskowy mundur swojego niemieckiego męża… Może tak właśnie było, kto to może wiedzieć.
Czy mogła sobie wyobrażać, że w XXl wieku, jej maszyna do szycia będzie należała do słowiańskiej szwaczki 🙂 Raczej nie.
Kilka zdjęć, pstrykniętych na szybko telefonem – stąd słaba jakość. Gdy doprowadzę ją do stanu higieniczno-estetycznego będą nowe 🙂
Wypatrzona została u obwoźnego handlarza starociami z Europy Zachodniej. Podejrzewam, że pochodzi z pierwszej połowy ubiegłego wieku. Nie jest to urządzenie elektryczne, napęd jest na deptany pedał.
Całość jest bardzo sprytnie wymyślona. Gdy maszyna jest nie używana, chowa się ją do obudowy-szafki, która może stać w domu jako mebel.
Gdy mamy ochotę coś uszyć – otwieramy wieko, wyciągamy maszynę, a odchylanymi drzwiczkami szafki zapieramy blat, dzięki czemu uzyskujemy bardzo wygodny stolik.
Szafka i obudowa maszyny jest dość zniszczona, brudna, obdrapana, maszyna ma zerwany pas napędu, a przy okazjii ma tyle uroku w sobie, że nie mogłam się jej oprzeć.
Największym zaskoczeniem jest to, że cały mechanizm działa bez zarzutu, chodzi jak masełko, jest zadbany, nasmarowany, sprawny.
Pasują do niej 'nowoczesne’ półpłaskie igły. Wytargowałam cenę 60zł i nabyłam grata w uczuciu totalnego uniesienia 😉
W ciągu najbliższych dni będę ją czyścić i dopieszczać, postaram się jak najszybciej zreperować pasek napędu, którym jest gruby, skórzany rzemień.
A potem przeżycie ekstremalne – spróbuję coś uszyć bez użycia choćby odrobiny energii elektrycznej. Zawsze zastanawiałam się, jakie to uczycie, szyć na maszynie, napędzanej siłą ludzkich mięśni.
Już sam odgłos jaki wydaje przy ręcznym obracaniu koła jest tak uroczy, że myśli same biegną kilkadziesiąt lat wstecz. Próbuję wyobrazić sobie jak wyglądała jej poprzednia właścicielka i co szyła.
Ktoś zaraz gorzko zażartuje, że reperowała wojskowy mundur swojego niemieckiego męża… Może tak właśnie było, kto to może wiedzieć.
Czy mogła sobie wyobrażać, że w XXl wieku, jej maszyna do szycia będzie należała do słowiańskiej szwaczki 🙂 Raczej nie.
Kilka zdjęć, pstrykniętych na szybko telefonem – stąd słaba jakość. Gdy doprowadzę ją do stanu higieniczno-estetycznego będą nowe 🙂
Napisz, co o tym sądzisz - zapraszam